Seline Dwight
20 lat ciała i dziesięciokrotność tego w duszy ♦
syrena ♦ przeklęta ♦
barmanka w Tawernie Mokra Doris ♦ nocuje w Dzielnicy Rybackiej
A kiedy już pozwoliła mi się zbliżyć, po
czwartej dolewce piwa, dostrzegłem w jej oczach w kolorze dna oceanu smutek i
tęsknotę. Nie było żywych iskierek, które świadczyłyby o młodzieńczej
wesołości i chęci do życia, czy chęci na mnie, których szukałem i które zwykle
w niej widziałem, bo przychodziłem oglądać ją tu co wieczór. Nie było w jej
spojrzeniu psotnego błysku, którym mnie i cały bar zaskakiwała równie mocno,
jak wtedy gdy zaczynała nam nagle śpiewać, a potem wybuchała spontanicznym
śmiechem, kiedy jak idioci nie wiedzieliśmy co się dzieje. Oparłem dłonie o
blat lady i pochyliłem się, wpatrując w jej oczy zdumiony i zdruzgotany, bo
nie było tam tej radości, którą emanowała, gdy tańczyła w deszczu na środku
ulicy, czy kiedy śpiewem przy zakupach na targu spacerując między alejami z
produktami do spożycia dla dorosłych, kusiła klientów, aby szli za nią.
Zobaczyłem strach, którego nigdy w niej nie dostrzegałem, bo umiała go aż za
dobrze ukrywać. Nie było butności, zadziory i charakteru, aż uderzyło to we
mnie z zaskakującą siłą, zmuszając do postawienia kroku w tył. Wyprostowałem
się, odstawiając kufel i aż zamrugałem z niedowierzaniem. Stała przede mną,
ale taka bezbronna... Zabrakło dziewczyny, która chciała zawojować świat,
która była dziarska i dzielna i która śpiewała zawsze wtedy, gdy nadciągały
kłopoty i nagle wszyscy się uspokajali, a ona mogła polewać piwo dalej.
Spuściła wzrok nieśmiało i widziałem, że jest
skrępowana, zawstydzona a usta jej drżą, podobnie jak dłonie, które próbowała
ukryć, chowając je za siebie, ale chyba nie wstydziła się brudu z baru pod
paznokciami. Wokół było głośno, ale ludzie nie zwracali na nas uwagi, nikt jej
jeszcze nie wołał po dolewkę, a ona stała, niewinnie się we mnie wpatrując.
Była wystraszona, a może nawet zła, bo dostrzegłem coś, czego nie chciała
nikomu pokazywać. Nie było w niej w tym momencie ani grama uśmiechu, ani
krztyny wesołej energii, jaką zarażała zwykle ludzi wokoło, zmuszając do
myślenia, sięgnięcia głową poza szablon. Ta szara koszula, którą nosiła
każdego dnia do szerokich spodni, wydawała się jeszcze bardziej ciągnąc ją do
ziemi, a kiedy poprawiła ubranie na dekolcie, dostrzegłem, że pod spodem ma
wisiorek z jasnym, błyszczącym oczkiem, który chowa tak samo starannie jak to,
co drzemie jej w duszy.
Zacisnęła usta i obróciła się bokiem, jakby
gotowała się do ucieczki, lecz wciąż stała tuż obok. Ramiona miała opuszczone
i drżące, ruchy niepewne, była wystraszona. Sięgnęła pod ladę, zgarniając
ścierkę, aby jeszcze raz przetrzeć i tak już wypolerowany bar i spojrzała na
mnie znowu. Walcząc z sobą, ukazując wahanie, udowodniła że jeszcze nie
zapadła na dobre w otchłań. Walczyła, choć skoro była tu, a nie po drugiej
stronie klifów, coś ją tu trzymało. I kiedy znów obróciła się ku mnie, w jej
oczach pojawiły się łzy, ale nie poczułem skruchy, żalu, ani smutku.
- Noszę dużo więcej blizn niż te, które widziałeś. Też byłam kiedyś zakochana – powiedziała, a ja
nie mogłem zrobić nic więcej, jak tylko ze zrozumieniem pokiwać głową. Dumny,
że została wśród ludzi i udowodniła, że nie zniknęła w tej ciemności, która
pochłonęła ją na wiele lat.
A potem zaczeła śpiewać i poczułem, jak
się uspokajam. I zapominam o wszystkim, co zobaczyłem, co pomyślałem. Poczułem
przyjemną morską bryzę na twarzy, a w uszach zaczeło mi szumieć zupełnie tak,
jakbym był nad brzegiem oceanu... Jej drobna sylwetka na moment uniosła się,
gdy podparła się o barową ladę i pochyliła ku mnie, by złożyć na ustach lekki
słony pocałunek, a potem zaraz opadła, gdy z jej ust wyrwało się westchnienie
ulgi. Miałem wrażenie, że znalazłem się w morskiej toni, a ona płynie ku mnie
na wzburzonych falach. Nie była już sama, czuła to, lecz wciąż walczyła z
bólem i koszmarami, z bezsennością i starym nawykiem ciągłego bania się.
Odzyskała wolność, lecz wciąż nie była w stanie przejść z tym do porządku
dziennego, potrzebowała czasu. Ale były momenty, gdy obserwując ją z boku
dostrzegałem, jak policzki jej różowieją, usta rozciąga delikatny uśmiech, a w
oczach pojawia się blask i nawet jeśli trwało to wszystko tylko chwilę,
mieliśmy czas, aby na powrót jej życie nabrało wyrazistych kolorów. Byłem tu i
teraz nie miałem zamiaru jej opuszczać.
cześć, serdecznie zapraszam do wątków i powiązań!
Morze nie zapomina imienia, nawet wtedy, gdy ktoś nauczył się go nie wypowiadać.
OdpowiedzUsuńBył jak poranny sztorm. Ogałacający z błogiego snu, przypominający o obecności jutra. Rwał powietrze na strzępy, w oczekiwaniu na moment zatrzymania, do którego mógł się wedrzeć i zadomowić na dobre, siejąc spustoszenie. Wpływał pod zaciśnięte snem powieki, tworząc nowy, własny obraz rzeczywistości.
OdpowiedzUsuńOsiadał na zgarbionych plecach, przemawiał smakiem morskiej soli – z każdą milą coraz ciężej. Aż do nocy, w której po uderzeniu rozmywał się błogo, osiadając w mieliźnie zimniejących kości.
Taki był Ossanor.
Miasto, które przyciągało go swoim chłodem i zapachem. Falą, która sama niosła go na brzeg, gładko obmywając jego ciało.
Oddychał tu lekko, czyszcząc płuca rześkością i prawdą, która w zakurzonych stepach Zahirry nie dawała wytchnienia.
Zbiegł ze stopni, by przystanąć na stałym gruncie. Jego ciało, przyzwyczajone do rytmicznych przechyłów, kołysało się mimowolnie, tworząc jego charakterystyczny, ziemny chód. Przystanął na chwilę, zerkając na ściągane żagle Wiecznego. Płótno lekko szumiało, szeleściło pod spracowanymi dłońmi marynarzy, którzy wraz z chwilą cumowania, kończyli dzisiejszą wachtę.
To była chwila wytchnienia, spowita pierwszą ossanorską nocą po trzech tygodniach nieobecności. Ranek miał przynieść gwar, zapachy i pieniądze, a charakterystyczne napięcie pod skórą, które pojawiło się w nim wraz z tą myślą, przypomniało o charakterze kolejnej wizyty w Ossanorze.
Nie był to wybór oczywisty, a jednak stał się kierunkiem wybranym przez niego ponownie. Zupełnie nieprzypadkowo.
Ossanorscy klienci byli prości, choć nie raz zaskoczyli go swoją dociekliwością i nieoczywistymi zamówieniami. Cenił ich za stanowczość i nutę humoru, która towarzyszyła transakcjom oraz za magnetyzm ich kroków, zachęcający go do przedzierania kolejnych szlaków na półwyspie.
W towarzystwie części załogi, wszedł do znajomego lokalu. Próg przywitał go charakterystycznym skrzypieniem, brzmiącym jak ciche wołanie. Tawerna, mimo późnej pory, wciąż tętniła życiem. W pomieszczeniu panował przyjemny półmrok, kojący zmęczone dniem spojrzenia. Muzyka grała cicho, zachęcająco. Jego serce znów zabiło szybciej.
Przebiegł wzrokiem po zajętych ławach i pełnych półmiskach, poustawianych na ciemnych stołach. Było późno, a jego dawno zapomniany o swoim istnieniu żołądek domagał się ciepłego posiłku i.. zimnego, lokalnego trunku.
Kiwnął do stojących za nim mężczyzn, dając znak, by zasiedli na wolnych miejscach, które krótko później znalazły się obok zaznajomionej załogi innego statku handlowego. To zawsze była dobra okazja do wymiany doświadczeń i pijackiego ponarzekania na własny, morski los.
Podszedł do wysokiej lady, za którą krzątała się płomiennowłosa kobieta. Przywołał w pamięci kaskady jej rudych włosów, gładko spływających po wąskich, prostych plecach. W oczekiwaniu na jej uwagę, sięgnął do skórzanego pasa, okalającego jego smukłe biodra. Z niewielkiej, wypłowiałej saszetki wyjął dwa ususzone goździki i rozgryzł je w spierzchniętych ustach.
Oparł łokieć o blat i wsparł na nim oliwkowy policzek. Szeroki rękaw jasnej koszuli, zsuwał się niedbale, ukazując szereg kolorowych rzemieni i bransolet, jakże charakterystycznych dla Zarevicia.
– Witam – rzucił, gdy kobieta odwróciła się w jego stronę – Od tygodnia marzę o nalanym przez Ciebie piwie.
Gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, po jego plecach przebiegł dreszcz. Mimo nagłej ferii ciepła i chłodu, poczuł pod skórą przyjemne, drżące strugi.
Stanął nagle pewniej, jakby umacniając się w przekonaniu o słuszności tego wieczoru. I nie mógł nie uśmiechnąć się, szczerze i bez szepczących niedopowiedzeń, choć dziewczyna przez krótką chwilę zdawała się stanąć jak wryta.
Gawren
Z początku nie zrozumiał jej słów, więc na jego twarz wpełzło coś na kształt zdezorientowania. Ciemny, krótki zarost podkreślił zmarszczki, okalające jego usta. Bo wciąż uśmiechał się pod nosem, obserwując jej ulotny teatr.
OdpowiedzUsuńMiała w sobie coś, co przyciągało jego wzrok. Wzrok, biust… bez wątpienia. Była piękna, gdy niczym płomień wirowała za drewnianym barem, jak w równo ułożonym stosie. Odgrywała swój teatr, ciesząc oczy zerkających w jej stronę klientów. Cóż, był jednym z nich.
Ale czuł więcej. Odbijającą się od jej oczu taflę, na którą kapały powolne krople słonej wody. Jej kroki, które kołysały drobną sylwetką jakby w rytmicznym spowolnieniu. I głos, tak melodyjny, że trafiał jednocześnie zbyt głęboko, jak i zbyt płytko, by wypełnić go do cna.
Podziękował jej cicho, otulając dłonią wilgotny kufel. Jego chłód ukoił nieco to podskórne napięcie, które dotarło wraz z uderzeniem niewielkiej perły o jego rozgrzany nadgarstek.
Położył na blacie jeszcze kilka monet, zostawiając za sobą niosących kolejne kufle towarzyszy.
Rozsiadł się na jednej z wolnych ław, dołączając do wymiany zdań na temat lin konopnych i innych innowacjach na braterskich łajbach. To był standard – gadanie o robocie do pierwszego kufla, a później.. o robocie dało się tylko śpiewać.
Upijał kolejne łyki, a każdym obmyciem gardła zimnym trunkiem, jego wzrok wędrował w kierunku lady.
Kobieta uwijała się prędko. I nie było to niczym dziwnym, bo Tawerna zaczynała wypełniać się kolejnymi klientami. Przez moment przemknęła mu przy ławie inna kobieta, która z szybkością podmieniła ich kufle, jednak ku jego zdziwieniu – nie wdarła się pod jego skórę z tym samym niepokojącym mrowieniem.
To nie była wina miejsca i jego zaklęć.
Gdy po chwili któryś z muzyków przekazał akordeon staremu marynarzowi, wokół rozległy się krzyki aprobaty. Głośne gwizdy zatańczyły wraz z płomieniami chudych świec, a półmrok wypełnił się coraz głośniejszą melodią serc.
Morskie pieśni łączyły wszystkich. Uderzanie o stół, wzburzające piwne piany niczym sztormowe fale, uciekające cienie na ścianach, do złudzenia przypominające błyski podczas burzy na otwartym morzu. Każdy z nich to znał. Drżenie i krzyk były ich jednością, splatające wiele głosów w jeden mocny masztowy węzeł.
– Nasza kolej, Panowie! – krzyknął ktoś za jego plecami. Mężczyzna, z taką samą przypinką jak jego własna. – Pełną parą pędzę po falach, pełną parą gnam…
Dołączali kolejni, supłając się coraz śmielej. Zarević zaklaskał głośno i uchylił kufel. Na odwagę, której przecież wcale do śpiewu nie potrzebował.
– Refleksami słońce mnie mami, morze, wiatr i ja – zaczął w końcu, a jego egzotyczny, charakterystyczny zaśpiew odbił się od desek. Wstał i oparł się biodrem o kant stołu, równając się z pozostałymi. – Nie byliśmy sami wiele lat…
Kruczoczarne loki odbijały się od jego policzków, podskakując wraz z kolejnymi wersami. Jego ciało emanowało zahirrskim słońcem, ale stabilnie stało na solnym lądzie. Głośno uderzył kuflem o inne, gdy między wersami, pomiędzy nimi znów pojawił się zimny trunek. I płomienne fale.
Zaśpiewał znów.
Nie wiedział, czy to echo pieśni, czy jej obecność. Wiedział tylko, że coś pod skórą poruszyło.
Znów cicho i cierpliwie – jak zwykle tutaj. Jakby czekało na potwierdzenie i kolejny szept.
I po raz pierwszy od dawna nie był pewien, czy chce to zagłuszyć.
Gawren
[Och, kiedyś się przez was ubiorę chyba w piórka i odfrunę... A tak na poważnie, znasz mnie, nie umiem dogadać się z prostolinijnymi postaciami. Na wątek jestem jak najbardziej chętna, ale to już do ustalenia na PW, bo w tej chwili mam coś raczej pasującego na burzę mózgów.]
OdpowiedzUsuń